Mam problemy ze zwięzłym pisaniem

Tworzyłem więc ten opis przez jakiś czas. Pomyślałem, że stworzę go może nawet dla samego siebie. Taką historię mojego wędkarstwa.
Wędkarskiego bakcyla połknąłem w wieku 7 lat. Spędzałem wtedy letnie wakacje u ciotki w Beskidzie Małym. Pewnego dnia wraz z kuzynem wybraliśmy się nad płynącą nieopodal domu leśną rzeczkę. Spotkaliśmy tam miejscowego, starszego od nas kolegę. Pamiętam, że nazywał się Krzysiek Góra. Łowił on kijem z zamocowaną do końca żyłką i spławikiem wystruganym z korka lub drewna. Najwyraźniej bardzo mi się to spodobało, bo nazajutrz wybrałem się do państwa Górów. Krzysiek pokazał mi pomieszczenie, w którym robił sobie wędki. Kije schły na ścianie. Wiem, że ściągnął jeden z kijów ze ściany i powiedział, że zrobi mi wędkę. Zapytał czy chciałbym jakieś wzory wycięte na tej wędce. Pamiętam, że były do niej wbite małe gwózdki, na których nawijało się zapas żyłki. Więcej szczegółów nie pamiętam. Bardzo się cieszyłem, że będę miał taką wędkę. Tego dnia wspólnie robiliśmy masło. Pani Górowa wyjęła chleb z pieca i jedliśmy grube kromki posmarowane tym masłem i posypane solą.
Od tej pory codziennie siedziałem nad tą rzeczką. Łowiliśmy z Krzyśkiem jakieś małe rybki. Nie pamiętam, jak dokładnie wyglądały. Myślę, że mogły to być jakieś ślizy. Spoglądałem na zakola tej rzeczki, zacienione dołki pod skarpą pełną korzeni i zastanawiałem się co też może tam pływać. Wyobrażałem sobie ryby, które wypływają spod tych nawisów i biorą na moją przynętę. Ja zaś widzę tylko poruszający się po wodzie korek.
Rodzice odwiedzali mnie raz w tygodniu. Początkowo myśleli, że to jakaś chwilowa fascynacja łowieniem ryb. Kiedy jednak po raz kolejny zastali mnie nad rzeczką z kijem w ręku, postanowili kupić mi w sklepie sportowym seryjnie produkowaną wędkę. Była to wędka z seledynowego włókna szklanego. Miała druciane przelotki i czerwony mały kołowrotek o ruchomej szpuli. Pamiętam, że było mi trochę nieswojo łowić tą wędką razem z Krzyśkiem. Czułem się niezręcznie kiedy on, taki doświadczony wędkarz, łowił swoim kijem, a ja tą swoją piękną nową wędką ze sklepu.
Po powrocie z wakacji, zapomniałem na parę miesięcy o wędkowaniu. Wędka wylądowała na strychu u dziadków. Jednak pewnego weekendu zacząłem wiercić ojcu dziurę w brzuchu. Chciałem, żebyśmy pojechali po tę wędkę i wybrali się na ryby nad staw, który znajdował się na obrzeżach sąsiedniego miasta. Tata zgodził się mnie tam zawieźć. Towarzyszyć jednak mi nie chciał i powiedział, że przyjedzie po mnie wieczorem. No i tak się zaczęło.
Zacząłem jeździć na ryby rowerem, potem autobusem. Czasem przygarniał mnie na noc jakiś wędkarz. Dwukrotnie poszukiwała mnie policja i pogotowie, bo zasiedziałem się nad wodą i nie zdążyłem na ostatni autobus. Moja wędka została wzbogacona o kołowrotek Nixe. Łowiłem wtedy głównie na spławik. Nauczono mnie, jak robić spławiki z kory topoli i akacji. W wieku 12 lat byłem już na tyle wysoki, że prezes koła PZW zgodził się wystawić mi kartę wędkarską, wpisując w niej nieprawdziwą datę urodzenia. I tak w 1989 roku wstąpiłem do PZW.




Początkowo byłem pod wielkim wpływem spławika. Doskonaliłem się, podglądałem spławikowców. Łowiłem jednak przeróżnymi metodami. Starsi wędkarze zabierali mnie na noc na karpia, na sandacza. Brałem wtedy książki nad wodę i w nocy przy lampie górniczej uczyłem się i odrabiałem lekcje. Były też gorsze strony tego mojego wędkowania. Zdarzało się, że dostawałem po głowie od wędkarzy, których podpatrywałem. Nie wszyscy byli mili dla młodego adepta sztuki wędkarskiej. Nad wodą poznałem smak Popularnego i taniego wina. Nauczono mnie kłusować. Zacząłem też startować w zawodach spławikowych. Wtedy nie było w kole podziału na juniorów i seniorów. Startowałem więc ze wszystkimi członkami koła. Później już jako junior startowałem w zawodach okręgowych i wojewódzkich. Nauki w szkole jednak przybywało. Dodatkowo, na to, co potem nastąpiło, miało wpływ pewne zdarzenie. Jednego razu trenowałem przed zawodami. Łowiłem jakieś małe płocie. Chodnikiem spacerowym nad jeziorem przechadzała się jakaś rodzina. Kiedy wyciągałem z wody kolejną płoć, dziecko zakrzyczało - Tatusiu, a dlaczego ten pan łowi takie małe rybki?
Coś we mnie zawrzało. Pewnie została urażona moja wędkarska duma

Postanowiłem porzucić spławik i zacząłem podpatrywać łowców karpi. Zdarzało się, że nocą czaiłem się w krzakach i kiedy najlepszy łowca karpi na jeziorze przyjeżdżał skoro świt, byłem już gotów, by go obserwować. Potem udało mi się zdobyć jego sympatię. Zrobił mi procę do nęcenia grochem, pokazał jak wiąże wielkie haki, montuje zestawy, jak wynosi zestaw w spodniobutach z OP-1, wywozi zestawy pontonem. Łowiliśmy wtedy głównie na groch i ziemniaki. W 1992 na dużym jeziorze zaporowym podpatrzyłem dwóch karpiarzy w Knurowa, którzy stosowali dziwną, nieznaną mi wówczas przynętę. Były to kulki proteinowe. 2 litry wódki pozwoliły mi zdobyć recepturę. Zaczęło się więc kręcenie kulek. Kilka młynków załatwiłem, mieląc kazeinę

Zapraszałem do domu dwóch kolegów i razem kręciliśmy kulki. Zawsze wiadomo było kto miał brudne ręce, bo kulki zamiast żółte wychodziły czarne

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Po tygodniowym nęceniu zameldował się pierwszy 7-kilowy golec. Nie posiadałem się z radości. Nie mogłem uwierzyć, że na tak twarde kule na jakimś włosie może cokolwiek wziąć.


Wtedy jeszcze nie mówiło się o wędkarstwie karpiowym. Kiedy szedłem na studia, powstawały pierwsze firmy sprowadzające sprzęt karpiowy z zagranicy. Jak choćby "Armada" s.c. R. Tonkowicza i P. Mroczka. Później (chyba druga połowa lat 90.) wystartował kolega Paweł Wyszkowski z firmą Tandem Baits. Przegadaliśmy wtedy z tymi kolegami wiele godzin, emocjonując się rozwijającym się w Polsce wędkarstwem karpiowym.
Było to chyba w 1999 roku, kiedy postanowiłem uwalniać wszystkie złowione przez siebie ryby. C&R nie było jeszcze wtedy u nas aż tak modne. Zacząłem jednak dostrzegać pogarszający się z roku na rok rybostan naszych wód.


Rok później na Zalewie Rybnickim poznałem nowoczesnych karpiarzy (założyliśmy potem Śląską Grupę Karpiową). Zaczęło się kupowanie drogiego sprzętu, który sprowadzaliśmy z Belgii, Niemiec, Czech.




Z roku na rok sprzętu karpiowego w kraju zaczęło przybywać. Przybywać zaczęło karpiarzy. Posiadanie pontonu, specjalistycznych wędek karpiowych, sygnalizatorów, rod-podów, namiotów stawało się coraz powszechniejsze. Zaczęły powstawać przeróżne teamy karpiowe. Rozwój telefonii komórkowej i internetu sprawił, że informacje zaczęły przepływać bardzo szybko. Znamiennie wzrosła liczba samochodów, wędkarze stali się bardziej mobilni.
Dziś możemy w sklepie kupić przyrządy do kręcenia kulek, możemy kupić gotowe kulki, zaś producenci prześcigają się w pomysłach. Mamy kulki o nazwach: Punkt G, Donald, Czarna Mamba, Martwe Ciało, Nocna Zmora, Husarz, Dirty Devil. Każdego roku powstają nowe firmy zakładane przez coraz młodszych karpiarzy i produkujące "coraz lepsze" kulki. Na wodach, na których kiedyś nieliczni poławiali duże ryby, teraz ciężko o miejsce. Coraz powszechniejsze stało się też łowienie na karpiowych wodach komercyjnych, których liczba ciągle rośnie. Bez wątpienia wędkarstwo karpiowe przyjęło formę, która chyba coraz mniej zaczęła mi odpowiadać.
Ponadto, z biegiem czasu coraz rzadziej mogłem sobie pozwolić na karpiowe zasiadki. Badanie łowiska, nęcenie, przygotowywania, robienie kulek i wreszcie siedzenie pod namiotem - na to wszystko potrzeba czasu. W przypadku drogi zawodowej, jaką obrałem, organizowanie takiego wędkarstwa stało się bardzo trudne. Dodatkowo, musieliśmy z kolegą jakoś zgrać dni wolne i urlopy, co w przypadku pracy na kilku etatach było często niewykonalne. Bywało więc, że zaliczałem zaledwie 2 wyprawy wędkarskie w ciągu roku. Można powiedzieć, że całe to karpiowanie zaprowadziło mnie w pewnego rodzaju ślepy zaułek. Inwestując w cały ten kosztowny karpiowy sprzęt, wysprzedałem całe wyposażenie służące do łowienia innymi metodami. Doszło do tego, że oprócz karpiowania, nie widziałem za bardzo innego sposobu realizacji swojego hobby.
Mając jeden wolny dzień lub wolne popołudnie nie widziałem sensu wędkowania z całym tym karpiowym osprzętem. Czas ten spędzałem więc w domu.
Pewnego dnia wygrzebałem z tuby zrobiony przez siebie spławik, wziąłem swój stary chiński teleskop z kołowrotkiem DAM Quick VSi i wybrałem się na płocie. Złowiłem nie tylko ładne płocie, ale też parę linków. To był moment przełomowy. Odżyłem na nowo! Znowu każdego dnia obmyślałem strategię na kolejną wyprawę, zacząłem robić nowe spławiki, czekałem z utęsknieniem kolejnego wolnego popołudnia i weekendu. Znowu mogłem się cieszyć wędkarstwem, choć już nie karpiowym. Chyba też samo karpiowanie mi się przejadło. Złowiłem w życiu naprawdę sporo karpi. Golce, lustrzenie, lampasy, pełnołuskie. Przez te wszystkie lata były tylko karpie.
Bardzo pozytywne następstwa mojego powrotu do spławika nasunęły mi pomysł zgłębienia również innych technik wędkowania. Pomyślałem, że w ten sposób będę mógł jeszcze efektywniej wykorzystać wolny czas. Zacząłem spinningować i doskonalić technikę łowienia na przynęty gumowe i koguty. Pomyślałem też o drgającej szczytówce. Znowu zacząłem łowić spod lodu. To wspaniałe, kiedy człowiek może wypełnić życie po brzegi swoją pasją. Okazało się, że poza karpiami, w wodzie pływają również inne piękne ryby. Szkoda tylko, że jest ich coraz mniej.
I tak oto jestem dziś z Wami na tym forum, które również jest dodatkowym paliwem podsycającym mój hobbystyczny płomień i które pozwala oderwać się od problemów życia codziennego.


Dodam też, że przez ponad 25 lat przynależności do PZW starałem się - w miarę swoich czasowych możliwości - wspierać swoje macierzyste koło. Byłem przewodniczącym ds. młodzieży, członkiem zarządu, komisji rewizyjnej, przewodniczącym sądu koleżeńskiego, strażnikiem SSR, delegatem.
Czasem trochę żałuję, że w całej mojej rodzinie nikt nigdy nie wędkował. Mógłbym wtedy wybierać się na ryby z kimś bliskim.