A było to tak...
Na niedzielny poranek umówiłem się z MarioG na pierwszy wspólny wypad. Miałem wstać o 4 i pojechać nad wodę zająć miejscówkę. Oczywiście tylko podsypiałem, bo "spałem" na czuwaniu i w końcu o wpół do 4 stwierdziłem, że wstaję, bo to sensu nie ma. Nad wodą byłem jakoś o 4.20. Planowana miejscówka była zajęta przez karpiarzy, ale po krótkim spacerku znalazłem miejsce odpowiednie dla dwóch wędkarzy. Przyniosłem sprzęt i zacząłem się rozkładać. Wtedy poczułem, że w kręgosłupie między łopatkami coś się stało, a po jakichś 3 sekundach wyłem półgłosem i nie mogłem dobrze oddychać. Chyba mi się krąg osunął czy coś... Wtedy zadzwonił Mario, że już przyjechał. Nie chcąc wyjść na jakiegoś paralityka przy pierwszym spotkaniu, zebrałem się w sobie i ruszyłem w miarę dziarsko na spotkanie...
Mario przybył uzbrojony w różne narzędzia mordu, m.in. w maczetę, która bardzo nam pomogła w usunięciu suchego drzewa utrudniającego zarzucanie.
Ból był dość dokuczliwy, ale zelżał na tyle, że byłem w stanie jako tako się poruszać. (A boli mnie do tej pory, zaraz zaczynam dzwonienie po jakichś chiropraktykach itp...) No i zaczęliśmy. Po 3 godzinach bez brań byliśmy już trochę zdegustowani, ale wtedy Mario zaciął leszcza postrach zalewu. Bydle mało zestawu nie porwało, ale udało się go wyholować
Potem wziął mi pierwszy karp. Potem drugi... Potem Mario wyjął pierwszego. Coś się zaczęło dziać. Po dziesiątej przestało się dziać, a ja musiałem już wracać (czy raczej człapać) do domu.
Poniżej fotki "przy pracy" i z jej owocami. Ten brzydszy to oczywiście Mario