Swojego czasu łowiłem ryby na to co miałem pod ręką. Czyli bazarowy długi teleskop, jakąś tam gruntówkę zrobioną z mocnego spinningu i inne kołki strugane i suszone na słońcu. Pamiętam jak po przepracowanym na budowie miesiącu za zarobione złotówki kupiłem pierwszą wędkę Matchową. Fakt, kompozytową, zresztą kto wtedy o węglu słyszał, ale jak się przyjemnie nią łowiło. Tak przyjemnie, że nawet używałem jej jako drgającej szczytówki przy bużańskim wędkowaniu. Do czasu używałem, dopóki rzeczny karp nie wybił mi z głowy tego nietrafionego pomysłu.
W końcu przyszedł czas, gdy człowiek zaczął pracować, usamodzielnił się, miał kawalerskie pieniądze i można było coś na sprzęt odłożyć. Co miesiąc odwiedzałem sklep wędkarski i coś tam sobie wybierałem z coraz szerszego na polskim rynku asortymentu. Wybierałem kije spinningowe, teleskopowe, ale coś mi ciągle brakowało. Latem 1999r. podwożąc samochodem kolegę do pobliskiego Sulejówka napotkałem po drodze sklep wędkarski. No i jak tu nie wstąpić jak po drodze, czasu masa a i parę złociszy do wydania w portfelu jest, tym bardziej, że świeżo po wypłacie człek był. Wstąpiłem i pierwsze kroki skierowałem do stojaka z kijami. Przewracałem, grzebałem rozkładałem i składałem, aż w końcu sprzedawca zirytowany moimi poczynaniami zainteresował się moją osobą. Spytał, czego potrzebuję, a ja nie wiedziałem co odpowiedzieć, więc odpaliłem że jakiejś gruntówki szukam. Poszedł na zaplecze i przyniósł kij w pokrowcu. Spytał czy może być feeder, zrobiłem głupią minę, ponieważ z tym określeniem nigdy się jeszcze nie spotkałem. Odparłem że czemu nie, warto przynajmniej obejrzeć.
Zaczął powoli ciągnąc za kokardki sznureczków opasujących pokrowiec, a jak już to zrobił to po kolei wyjął wędzisko składające się z trzech składów. Złożył je do kupy i mi podał. Wziąłem kija w łapę i już mi się nie chciało go odkładać, ciągałem wzrokiem po blanku skrzącym się węglem od szczytówki aż po zakończony delikatnym wysokogatunkowym korkiem dolniku. Już wiedziałem co to miłość od pierwszego wejrzenia. Szybko z ust moich padło pytanie o cenę i już sięgałem po portfel, ale sprzedawca wbił mi nóż w serce, podał cenę. Jak dla mnie na tamte czasy zaporową. Całe 350 zł, przy moich niebotycznych zarobkach sięgających prawie 700 zł. Nawet nie wiecie z jakim bólem chowałem tego kija z powrotem do pokrowca, w oczach łzy i złość na system tak marnie płacący żołnierzowi polskiemu. No cóż musiałem się pogodzić z zaistniała sytuacją.
Minął miesiąc i znów przejeżdżałem w pobliżu tego sklepu. Coś mnie tam znów pchnęło i znów wzrok padł na moim wymarzonym kiju. Tym razem spytałem się o jakieś przynęty spinningowe, zakupiłem kilka blaszek wahadłowych, ale nie omieszkałem niby mimochodem spytać się o feederka. Jakoś cena skutecznie odstraszał i innych klientów.
Widząc moją słabość sprzedawca znów mi go podał, wiedział że działa on na mnie jak błyskotka na srokę. Znów pomacałem ten delikatny węgiel, sztywny a jednocześnie delikatny, coś wspaniałego. Nawet promocja go objęła i gotów był go oddać za 330 zł. No cóż jeszcze nie byłem finansowo gotowy na zakup tego kija.
Jesienią pojechałem na dość długi poligon, wróciłem w listopadzie, a że trzeba było nadrobić do zimy stracony czas, zaczęły się wypady prawie codzienne na ryby. Po kilku dniach skończyły się przynęty spinningowe i znów trzeba było odwiedzić sklep. Pojechałem z wypchanym portfelem, dostałem nagrodę za poligon, całe 300 zł. Nastawiony byłem na spore zakupy przynęt spinningowych, nowe żyłki i jakiś kołowrotek, bo mi się jeden posypał. Znów trafiłem do Sulejówka i do tego samego sklepu. Fakt ceny może nie były atrakcyjne, ale wybór przynęt imponujący. Pierwsze co to rozejrzałem się po stojaku z kijami za moim feederkiem. Kurde nie ma, a chciałbym znów go zobaczyć. Kupiłem kilka przynęt i znów niby mimochodem spytałem się o wymarzonego kija. Sprzedawca uśmiechnął się pod nosem i poszedł na zaplecze, po chwili się pojawił z pięknym ciemnoniebieskim pokrowcem . Morda mi się śmiała. Nie zdążyłem nic powiedzieć gdy dostałem strzała od sprzedawcy
- Oddam go za trzy stówki.
Zatkało mnie. Miałem tyle przy sobie.
Po chwili wychodziłem dumnie dzierżąc pierwszego w mojej karierze wędkarskiej feedera firmy Silstar.
Jako że nie było Internetu, wiedzę jak łowić tą metodą czerpałem prze całą zimę z prasy wędkarskiej. Szybko stałem się właścicielem masy koszyczków, rurek, stoperów, krętlików i innych gadżetów potrzebnych do takiego łowienia. Na wiosenne wyniki długo nie musiałem czekać. Już pierwsze wypady obfitowały w piękne leszcze, płocie i krąpie złowione w Narwi. Ojciec i bracia mi nie wierzyli jak dzwoniłem i chwaliłem się swoimi sukcesami. Nie wierzyli do urlopu, podczas którego zacząłem łowić leszcze na rodzimym Bugu. W międzyczasie stałem się właścicielem drugiego kija, tym razem firmy Mikado i wykonanego z kompozytu, starczy szaleństwa cenowego na jeden porządny kij. Tak mi się ta metoda spodobała, że praktycznie przez kilka lat tylko nią łowiłem, no może od czasu do czasu jesienią człowiek ze spinningiem polatał.
Feeder do tej pory zajmuje ważne miejsce w moich wędkarskich wypadach. Ten mój pierwszy nadal mi służy. Masę ryb już wyholował, widać już po nim ząb czasu, ale służy mi dzielnie i dalej służyć będzie. A gdy już przelotki zaczną odpadać, oddam go do renowacji jakiejś pracowni i dalej będę katował rzeczną gruntówką.
Kilka lat temu kupiłem drugi kij Silstara, też świetny, ale ten stary zawsze będzie moim ulubionym.