"Mięsiarstwo - stan umysłu, zespół zachowań charakteryzujący jednostki traktujące wędkarstwo wyłącznie jako sposób na pozyskiwanie rybiego mięsa. Często z pominięciem, odrzuceniem jakichkolwiek norm pisanych i niepisanych. Wielkość pozyskiwanych ryb nie ma znaczenia, liczy się ilość. Ilość opisywana kilogramami. Pozyskiwanie ryb generalnie następuje bez względu na zapotrzebowanie czy możliwości przerobowe. Co nie zostaje zjedzone, jest rozdawane - często dochodzi do problemów z przechowywaniem, magazynowaniem. Mięsiarstwu zazwyczaj towarzyszy odrzucenie jakiejkolwiek przyjemności wynikającej z wędkowania. W dużej mierze jest to warunek spełnionego miesiarstwa, mięsiarstwa przez duże M. Hasłami przewodnimi, reprezentującymi m. są: "Karta musi się zwrócić", "Przecież zapłaciłem za ryby", "Ch...j ci do tego!", "Chcesz w ryj?". Mięsiarstwo nie ma twarzy. Jego reprezentanci to ludzie z rozległego przedziału zawodów, o zróżnicowanym statusie społecznym i materialnym. Bywa, że ci bogaci i wykształceni przodują, przewodzą grupie" - prof. Rutilus Esox (założyciel, wieloletni szef Instytutu Badań nad Mięsiarstwem).
Niniejszym chciałbym obwieścić wszem i wobec, że ponownie dopuściłem się wiekopomnego odkrycia naukowego. Nieskromnie napiszę, że dokonałem przełomu w walce z tak zwanym wędkarskim mięsiarstwem. Zapewne nagroda Nobla dla mnie będzie formalnością, jednak już dziś oznajmiam potencjalnym przyjaciołom, że nie będę nikomu pożyczał pieniędzy, które wiążą się z tym zaszczytem.
Po wielu latach benedyktyńskich, wyczerpujących badań opracowałem sposób, dzięki któremu nasze wody będą bogate w to, co my, wędkarze, kochamy, czyli w ryby. Będzie można się realizować do upadłego. Jestem pewien, że nawet Anglicy będą do nas przyjeżdżać. Co tam Anglicy! Będziemy niedoścignionym przykładem dla całego wędkarskiego świata. Japończycy ze swoimi aparatami fotograficznymi, Szwedzi, Hiszpanie znad Ebro - to potencjalni goście naszych pięknych rzek i jezior. Właściciele hoteli, pensjonatów i gospodarstw agroturystycznych właściwe już teraz mogą zaczynać naukę języków obcych, bo będzie można zarobić trochę grosza. Mi neme its... tfu! My name is...
Niecierpliwy czytelnik zapewne zapyta, na czym polega przełom, odkrycie? Już wyjaśniam. Idea mojej metody jest bardzo prosta, ogranicza się tylko i wyłącznie do jednego nakazu, który brzmi następująco: zabierasz, skrobiesz! Proste, ale genialne, prawda? Prowadząc wspomniane badania, przypadkowo dokonałem innego, ale równie ważnego odkrycia. Oto ono: Pan Bóg stworzył kobietę, żeby było komu skrobać ryby. Mając to udowodnione i opisane, nie pozostało mi nic innego, jak połączyć nici wiodące do celi. Cel został osiągnięty, co za chwilę udowodnię.
Teraz przechodzę do części naukowej, więc proszę o wyjątkowe skupienie. Zaobserwowałem, że zdecydowana większość wędkarzy to mężczyźni. Udowodniłem, że panowie w 99,99% przypadków nigdy nie skrobią złowionych i przyniesionych do domu ryb. Zazwyczaj wszystko sprowadza się do dumnego rzucenia siaty z rybami pod nogi żony, nawet bez słowa wyjaśnienia, a następnie do udania się z kumplami, zazwyczaj z tymi samymi, z którymi wędkowali, do baru czy knajpy. Oczywiście w celu zrelaksowania się po ciężkim dniu czy nocy nad wodą. Ale nie tylko, bo także istotą takich wypadów z kumplami na piwo jest przeżywanie i emocjonalne konsumowanie zwycięstwa nad zmiennocieplnymi stworzeniami. Mówiąc w dużym skrócie: jest to festiwal "czego to nie złowiłem", "ile to nie złowiłem", "jak mi nie pier...", "a inni to tylko patrzyli" itp. Oczywiście w trakcie takich biesiad jest ustalany termin następnych łowów. I tak w kółko. Mijają dni, tygodnie, miesiące, lata. Nic się nie zmienia, może oprócz worów pod oczami żon. W dużej mierze od wspomnianego notorycznego skrobania ryb po nocach. Bo nie jest tajemnicą, że gdy szanowny mąż wraca do domu o czwartej nad ranem po gitarę, małżonka jest dopiero w trakcie filetowania czy mielenia co większych leszczyków. A gdzie reszta, czyli płotki, krąpie, okonki, wzdręgi?
W celu uzdrowienia sytuacji musi dojść do ustawowego nakazu skrobania własnoręcznie złowionych ryb. Nie ma od tego odwrotu. Już nie będzie piwka, kumpli, kebabów i przechwałek. Nie uwalniasz ryb, będzie własnoręczne skrobanie! Wędkowanie, skrobanie, wędkowanie, skrobanie. Aż do skutku. A jaki będzie skutek? A no taki, że po czterech nocach spędzonych na skrobaniu rybek, zmięknie rura największemu miłośnikowi rybich mielonych kotletów. To pewne. Wyniki moich badań jasno wskazują, że mężczyźni nie zrezygnują z piwa i kolegów, szczególnie po wędkowaniu, oj nie. Który z nas zamieni butelkę piwa na skrobaczkę? Piwo, skrobaczka, piwo, skrobaczka. Piwo! Wolność!
A ryby? A ryby zostaną tam, gdzie ich miejsce - w wodzie. Wtedy to dopiero będzie można opowiadać, ha! Już nie o kilogramach drobiazgu, ale o okazach, o rekordach, o heroicznej walce z potworem z głębin. Takie to będą czasy.
Żeby wprowadzić w życie mój plan, konieczne będą testy i badania na odpowiedniej grupie wędkarzy. Wydaje się, że idealni byliby kawalerzy. Tak, trzeba przeprowadzić przymusowe badania wędkujących kawalerów. Oczywiście Wędkarski Urząd Statystyczny powinien odrzucić tych z nich, którzy mają matki i siostry, bo to w naszym przypadku jest kluczowe. Kochanki można zaakceptować, bo te nie są takie głupie, żeby skrobać, sprawiać ryby. Zresztą sama nazwa wskazuje, że kochanka służy do kochania, a nie do skrobania. Truizm, którego nawet nie trzeba podpierać nauką.
Albo moja teoria zostanie potwierdzona, albo nie. Jednak już teraz obiecuję, że w przypadku niepowodzenia wymyślę nową. Lepszą. Genialniejszą. Bardziej szaloną. Jak te naszych decydentów z PZW. Trzeba się uczyć od najlepszych.