Ja jestem za takim prawem jak w USA - wszystko co znajduje się na mojej działce lub pod powierzchnią ziemi - jest moje. Jak zasadziłem to sobie mogę i baobaba wyciąć. To się nazywa wolność! Oczywiście do wolności trzeba dorosnąć, ale to zupełnie inna historia.
Mam działkę, a na niej las, sad i ogród założony przez mego ojczulka, przez co powstała ekologiczna oaza w jednej ze wsi, gdzie przyroda ogranicza się do pól śmierdzących od oprysków, kostki na podjeździe zlanej Roundupem i sterylnego trawnika. U mnie zaś powstał pełnowartościowy las z roślinami leśnymi, drobną fauną, ptakami, grzybami, pszczołami, trzmielami. Na ogrodzie nie stosuję żadnej chemii ani sztucznych nawozów, zamiast tego naturalne sposoby, kompost, ekologiczny obornik owczy nawet do nawożenia trawnika. Piszę to dlatego aby było wiadomo, że więcej sadzę niż wycinam i mam hopla na punkcie naturalnej przyrody. Ale jak jakieś drzewo zaczyna wadzić, albo je korniki toczą, albo zagraża zawaleniem się - to mam mieć prawo je ciachnąć i żadnemu urzędasowi nic do tego.
Wcześniej i tak cięli - jak zauważam, a sposoby na uschnięcie drzewa aby był pretekst to wiadomo jakie ludzie stosowali. Taka tylko różnica, że kiedyś urzędasy haracz brali za podpis na świstku. A ile wycięto tak potrzebnych ekosystemowi drzew śródpolnych, ile miedz zniknęło w ramach scalania pól zalecanego przez wszechwiedzącą Łunię Jewropejską? Tego nikt nie widział jakoś.